Od dziecka uwielbiałam zwierzęta. To były kotki i pieski, choć serce zawsze ciągnęło mnie bardziej do kotów, szczególnie do rudych. Rudego wzięłam od razu, gdy przeprowadziliśmy się do nowego mieszkania. Znalazłam ogłoszenie „Oddam w dobre ręce, za darmo” – w pudełku było kilka rudych kociąt. Zadzwoniłam i od razu umówiłam się, że przyjadę tego samego dnia. Poszłam do sklepu zoologicznego, kupiłam wszystko, co potrzebne, i czekałam.
Kiedy przyjechałam po kotka, nie wiedziałam, którego wezmę. Ale jeden podszedł do mnie, ugryzł w palec, a potem oblizał – to był nasz Rudi.
Maluch był bardzo mały, pełen pcheł, nie umiał jeść ani pić, o kuwetę nawet nie wspomnę. Pierwsze dni z mężem wstawaliśmy w nocy, aby karmić Rudiego z pipety, którą przytwierdziliśmy do uchwytu, żeby zmieściło się więcej mleka. Trzy noce nie spaliśmy, bo maluch szukał mamy. Był bardzo aktywny, niezwykły i pokochałam go całym sercem.
Nazwaliśmy go Rudi, bo był rudy (co logiczne), ale także na cześć jednej postaci z serialu „Pupile”, bo wydawało nam się, że Rudi ma dwie osobowości – jedną szaloną i niespokojną, a drugą spokojną i przytulaśną.
Rudi nie był nadmiernie kontaktowy fizycznie, ale zawsze był blisko. Gdy byłam w pracy, spał na mojej koszuli i czekał na mnie. Gdy wracałam do domu, zawsze podbiegał i witał mnie. Tworzył wyjątkową atmosferę – wygłupiał się, gryzał, biegał po domu, wyciągał drobiazgi z szuflad i potem je odkładał, kradł gąbkę do naczyń i śmiesznie z nią biegał. Spał w bardzo zabawnych pozycjach, lubił obserwować ptaki, zawsze był przy mnie, gdy brałam kąpiel, spał na dywaniku.
Zniosł okres szczenięcy naszego nowego członka rodziny, psa Loki. Miał charakter i był pieprzny, ale stał się pełnoprawnym członkiem naszej rodziny.
Dlatego, gdy zachorował, starałam się zrobić wszystko, aby uratować jego życie. Najpierw zdiagnozowano ostrą niewydolność nerek, po kilku dniach Rudi zaczął tracić wzrok na jedno oko – zdiagnozowano irydocyklit. Codziennie jeździłam do klinik przez tydzień, myślałam, że uda mi się go uratować – kroplówki, leki, okulista, różne badania, by znaleźć przyczynę. Dawano nam nadzieję, mówiono, że ostra niewydolność nerek jest wyleczalna. Myślałam, że znów będzie aktywny, gryzący, witał mnie po pracy…
Ale lekarze codziennie dawali fałszywe nadzieje, a ja wierzyłam.
W czwartek, dokładnie tydzień po diagnozie ostrej niewydolności nerek, zdiagnozowano u niego szybko postępującego raka.
Podczas USG trzymałam go w ramionach i płakałam, byłam zła na lekarzy za fałszywe nadzieje, za to, że ostatni tydzień życia Rudi spędził w stresie: lekarze, transporter, taksówki, cewniki, kroplówki, badania…
Postanowiłam spróbować u bardziej profesjonalnego lekarza. Nawet najlepszy lekarz nie mógł pocieszyć – powiedział, że z takim nie przeżyje. Kreatynina 700 to śmierć dla człowieka, a on był zdziwiony, że Rudi jeszcze chodzi. Jego nerki zmieniły się w guzy, były powiększone czterokrotnie, węzły chłonne również, chodził do toalety tylko jedną nerką, nie jadł, nie pił…
Lekarz starał się pomóc, mówił, że gdyby była jedna nerka, można byłoby zrobić operację i chemioterapię, ale tak nie było żadnych szans – Rudiemu nie zostało nawet kilka miesięcy. Zapytałam, czy Rudi cierpi – powiedział, że nerki nie bolą tak bardzo, ale codziennie będzie tylko gorzej.
Musiałam podjąć najtrudniejszą decyzję – podpisałam zgodę na eutanazję. Dostaliśmy czas, by się pożegnać, płakałam, głaskałam go i przepraszałam. W pewnym momencie pochylił głowę, jakby chciał, żebym go pocałowała. Tak zrobiłam.
Lekarz powiedział, że nie będzie bolało – najpierw wprowadzą znieczulenie, a potem lek zatrzymujący serce i oddech. Powiedział, czy wyjdę – powiedziałam nie, wzięłam krzesło i głaskałam mojego przyjaciela. Podano narkozę, zmiękł nagle, podano kolejne leki… Byłam przy nim, ostatni raz odetchnął. Rudi odszedł, a ja nie mogłam go uratować.
Poproszono mnie potem o wyjście, podjęłam decyzję o kremacji. Zadzwoniłam do firmy Spogad, ponieważ nie chciałam oddawać go do komunalnego krematorium, gdzie traktują to jako utylizację i kremują razem z innymi zwierzętami, więc nie mogłabym odebrać prochów. Odpowiedziała mi bardzo współczująca kobieta, powiedziała, że kurier przyjedzie za 3 godziny.
Spogad zaproponował odebranie Rudiego do krematorium z monitoringiem wideo.
Oddano mi Rudiego, zapakowanego w pieluszkę ze taśmą, wyszłam z kliniki i poszłam przed siebie, aż trafiłam na kawiarnię. Wzięłam kawę, wyszłam na ławkę, chciałam go zobaczyć ostatni raz. Rozwinęłam pieluszkę, piłam naszą ostatnią kawę i głaskałam Rudiego.
Czekałam na kuriera 3 godziny, nieustannie płacząc. Kurier był współczujący, przekazałam mu Rudiego, ostatni raz spojrzałam, jak wkładają go do samochodu i odeszłam.
Tak odszedł mój przyjaciel – nie kot, nie zwierzę, mój przyjaciel, członek rodziny. W tym dniu część mojego serca poszła z nim.
Po tygodniu spotkałam kuriera, który przekazał mi prochy Rudiego. Przytuliłam je i stałam tak długo. Zaprojektowałam dla niego urnę, chciałam, aby była tak wyjątkowa jak on. Napisałam też list, który później spaliłam.
Niestety spotkałam się z niezrozumieniem: „to przecież kot, weź innego”, „masz jeszcze psa”, „po co kremacja, zakop w lesie”. Ból był tak wielki, że nagrałam film na YouTube o stracie Rudiego, aby moje doświadczenie mogło pomóc innym.
Latem planuję rozsypać prochy gdzieś w górach, w spokojnym i cichym miejscu, kiedy będę gotowa.
Mój drogi Rudi, wybacz, że nie mogłam cię uratować, że nie zauważyłam objawów wcześniej. Przepraszam, że ostatni tydzień twojego życia był pełen stresu. Przepraszam, że nie zawsze miałam czas na zabawę i czasem się złościłam, gdy długo miauczałeś.
Dziękuję, że byłeś, za pozytywne chwile i emocje, za wzbogacenie naszego życia. Mam nadzieję, że byłeś szczęśliwy. Kocham cię bardzo! Boli mnie i bardzo za tobą tęsknię, biegnij po tęczy, mój rudym promyczku, do zobaczenia 🧡







